środa, 16 marca 2022

Slumdog

Wraz z przeprowadzką na Antypody zrzekliśmy się niejako statusu głównej mniejszości narodowej, a co za tym idzie także polskich napisów na Netfliksie, nieograniczonego dostępu do musztardy Roleski i mrągowskiej maślanki oraz szeregu mniej lub bardziej istotnych benefitów. Zadowolić musimy się knajpą z tradycyjną polską kuchnią, gdzieśmy bodaj wszystkich tutejszych znajomych zaprosili już na deskę pierogów i irlandzkim pubem.

W irlandzkim pubie, dość przewrotnie i ryzykownie nazwanym Chelsea, co poniedziałek odbywa się quiz. W języku angielskim, acz przed dwoma dniami kroczyliśmy w kierunku czarnego neonu ze złotą harfą z przekonaniem, że choćby był po niemiecku (quiz, nie neon), to my będziemy spritem. Zdawać by się mogło, że w grupie sześciu osób, o siedmiu różnych narodowościach i szerokim spektrum wieku, zainteresowań oraz specjalizacji skazani byliśmy - jak mawiał Jan Tomaszewski przerywając fascynujące opowieści o swej opasce na włosach - na zwycięstwo.

Papiery mieliśmy na wygraną, póki nie okazało się, że w związku ze zbliżającym się Dniem Świętego Patryka niemal każda kategoria quizu odnosiła się do Irlandii, także równie dobrze w szranki mogłem stanąć sam. A może i wyszedłbym na tym lepiej, bowiem kolega ze Stanów przekonał mnie, że Carnegie Hall znajduje się w Pittsburgu.

Dobra, żartuję. Każdy dołożył cegiełkę pod przyzwoity wynik, który ostatecznie osiągnęliśmy. Zawody otworzyło pytanie o nazwisko prezydenta Irlandii. Kreśląc nierówne kulfony na quizowym formularzu dziękowałem w duchu Pani Matce, która kilka lat temu zagadnęła mnie o to samo, a że w odpowiedzi byłem jedynie w stanie ze wstydem studiować czubki własnych pantofli, postanowiłem być of tej pory nieco bardziej na bieżąco z sytuacją ustrojowo polityczną drugiej ojczyzny.

Po pierwszej rundzie na pozostałe jedenaście ekip patrzyliśmy kpiąco ze szczytu tabeli. Geografią Irlandii wyścieliliśmy sobie fotel lidera, a potem ... potem było już tylko gorzej. Przez Oscary jeszcze jako tako przebrnęliśmy, choć Irlandia w tym temacie największe triumfy święciła, gdy większość naszej ekipy wchodziła pod drabinie na nocnik. Przez noblistów kuśtykaliśmy już na jednej nodze, a w kategorii muzyka na niemal każde pytanie w akcie desperacji odpowiadaliśmy U2, licząc, że coś chwyci. 

Nic nie chwyciło.

Dna sięgnęliśmy w kategorii Irlandzcy naukowcy, gdzieśmy na dziesięć możliwych punktów zdobyli okrągłe i wcale nie przynoszące wstydu ZERO. NIC. NOTTING. NADA! URWAŁ NAĆ.

Jeszcze się na koniec od rzeczonego dna odbiliśmy, acz że Guinness jest w rzeczywistości rubinowo czerwony, dowiedziałem się dopiero podczas odczytywanie prawidłowych odpowiedzi. Pod każdym kątem się wślipialiśmy w uniesiony pod słabe światło kufel, a zawartość za nic w świecie nie chciała być czerwona.

Ostatecznie uplasowaliśmy się tuż za podium, a w międzyczasie na jaw wychodzić poczęły kompromitujące fakty. Nikt przy stole nie słyszał kawałka Briana Adamsa Everything I do, znanego również pod alternatywnym tytułem Piosenka z Robin Hooda. Nikt nie oglądał Tootsie. Na litość boską, nikt nie wiedział jak wygląda VW Garbus. Lata zaczęły mi ciążyć. W każdym razie do momentu dzielenia rachunku, gdy okazało się, że Białoruś 1, Francja 1 + zapiekanka, Niemcy i Austria 2, USA 3, Unia Polsko-Irlandzka 147. A na koniec rozdysponowałem towarzystwo do komunikacji zbiorowej, odprowadziłem do domów, wróciłem na kwadrat i przed spaniem łyknąłem rozdział arcydzieła Terry'ego Pratchetta, co by śniło mi się kolorowo i zabawnie. 

Rankiem zerwałem się z wyra o szóstej i jeszcze przed pracą pomknąłem na z dawna zaplanowane pobranie krwi. Pielęgniarka utoczyła mi niewielki antałek 0 Rh+, po czym z konsternacją spojrzała na fiolkę. Na mnie. Znów na fiolkę. Uniosła naczynie do światła i podobnie jak ja poprzedniego wieczora starała się dopatrzeć czerwonego koloru w czarnym płynie.

Po chwili, ciut zaczepnie jak na mój gust, postawiła na biurku plastikowy kubek i gestem wskazała na toaletę. 

Z niejaką satysfakcją czterokrotnie wracałem po nowy kubek. Z całego pośpiechu poranną toaletę zmuszony byłem ograniczyć do pucowania zębów...

czwartek, 23 grudnia 2021

Pokolenie IKEA

Trzeci kwartał już mija odkąd zamieniłem Guinnessa na sznycla. Drugi, odkąd na wiedeńskim lotnisku zjawiła się do odbioru Anieśka. Historycy uważają ten moment za koniec ery kawalerskiej, acz stwierdzenie, żem ją po kawalersku spędził, byłoby trzeszczącym niepokojąco nagięciem luźnej interpretacji Ósmego Przykazania, bom ku temu nie posiadał narzędzi. Te przybyły kilka ino dni przed Anieśką, więc ostatnie chwile do przyjazdu Pani Mego Serca i Łoża zamierzałem odliczać gniotąc pada do xBoxa do pojawienia się odcisków (i jak mówię pada do xBoxa, to mam na myśli PADA DO XBOXA!), acz manele nasze dotarły w ilości 141 (słownie: stu czterdziestu jeden) pudeł. OK, niektóre pudła wypełnione były w połowie folą bąbelkową, bądź gazetami. Niekiedy pod hasłem pudło krył się rower, cztery parasolki, tudzież szafka na książki. Niemniej szkiełko zdołałem uruchomić dopiero po tygodniu, gdy znalazłem pilota. W puszce od herbaty. Także tyle w temacie xBoxa, acz po trzech miesiącach rozłąki nie pada w głowie mi było gnieść...

Rankiem po przyjeździe Anieśka wychyliła głowę z wypełnionej pudłami sypialni, rozejrzała się po kwadracie, który przez kolejne trzy lata miał być nam domem. Pokiwała z aprobatą głową nad potencjałem lokalu, wannę skwitowała mianem beznadziejnej, a odnośnie hałasu orzekła, żem gupi, co pogłos w pustym mieszkaniu podkreślił trzykrotnie. Zgodnie ze złożoną obietnicą, do mieszkania wniosłem jedynie niezbędne meble - biurko, krzesło i materac z IKEI, echo hulało więc po lokalu jak anorektyk w tunelu aerodynamicznym. 

Gdy więc wkładałem talerze po debiutanckim śniadaniu do zmywarki, Anieśka zasiadła na podłodze, pośrodku pustego salonu, otworzyła laptopa i w ciągu kolejnych tygodni na poddasze trafiły dwie kanapy, trzy fotele, antyczny stolik i sosnowa komoda, po czym dziewczę stwierdziło, że gorąco tu i kurzy się, więc ... wraca do Irlandii. 

Na tydzień ino. Równiutko siedem dni później ponownie zameldowała się do odbioru z lądowiska w Schwechat i bez zwłoki przystąpiła do kontynuowania misji. Skołowała stół do salonu, szafkę w stylu wczesnego PeErElu i ... werble ... łóżko! 

Łóżko nie bezpodstawnie zasłużyło na werble oraz wykrzyknik, na ów moment bowiem półtora już miesiąca dreptaliśmy bezowocnie alejkami sklepów meblowych po obu stronach czeskiej granicy w poszukiwaniu leżanki.  O ile w przypadku pozostałych mebli wybredni byliśmy tylko ździebko, w przypadku łóżka jakikolwiek kompromis nie wchodził w grę. Łóżko to mebel niemal intymny, senny azyl, powiernik nocnych marzeń, świadek miłosnych uniesień. Nie byliśmy skłonni zaprosić do trójkąta byle kogo, nawet za cenę kolejnych nocy na materacu w kącie sypialni. 

Gdy więc w piątkowe popołudnie zatrzasnąłem klapę służbowego laptopa rozpoczynając dwutygodniowy urlop, a Anieśka oświadczyła tryumfalnie, że ZNALAZŁA, nie liczyło się tak naprawdę, że powinniśmy byli w tym momencie wsiadać do Batmobilu i ruszać w trasę, jeśli chcieliśmy dotrzeć nad Wisłę przed północą. Liczyło się jedynie, że jeśli wyjedziemy dwie godziny później, po powrocie spać będziemy pół metra nad ziemią jak ludziom w naszym wieku i o naszej pozycji społecznej przystało.

Łóżko było używane, oferowane na internetowym bazarku przez młodego chłopaka w okularach marki Harry Potter, który już na wstępie wyjaśnił, że oprócz wyrka pozbywa się również mieszkania i wszystkich mebli, które choćby luźno kojarzą mu się z byłą od niedawna dziewczyną.

Na ramie łóżka zapięta była niewielka kłódka z wymalowanym flamastrem sercem i inicjałami P+P. Drugie "P" chyba nieźle nawywijało, bo chłopak patrzył na ten zestaw, jak patrzy się na podeszwę buta po nieostrożnym przejściu pastwiskiem. Kłódkę postanowiliśmy zatrzymać, acz inicjały przemalować. Być może zdołamy dopisać tej historii lepsze zakończenie.

Nie bez wysiłku wtarabaniliśmy łóżko na poddasze, po czym bez zwłoki ruszyliśmy do Polski, skąd ... wróciłem tylko ja.

Anieśka dotarła do Austrii tydzień później. Poranek i popołudnie spędziła w łóżku sprawiedliwie dzieląc czas pomiędzy kreślenie aniołków w pościeli i przeczesywanie Internetu w poszukiwaniu kolejnych mebli. Już następnego dnia taszczyłem na drugie piętro ciężką dębową komodę, później sosnową szafę z rozsuwanymi drzwiami i kolorową kanapę, którą niemal dwa miesiące wcześniej zamówiliśmy z Hiszpanii. 

Skręcenie szafy nie okazało się bynajmniej zadaniem łatwym. Myślałem, by własny kanał na YouTubie założyć, by szerszej publiczności zaprezentować autorską technikę montowania mebli stojąc na jednej nodze, drugą nogą oraz rękoma przytrzymując zapadające się jak domek z kart ścianki szafy i jednocześnie celując wetkniętym w zęby śrubokrętem w trzymającą się na słowo honoru śrubkę. Bo Anieśka zamiast pomagać, moczyła w tym czasie kuper w źródłach termalnych w Islandii (sic!).

Po powrocie otworzyła z namaszczeniem szafę, powiodła smukłymi palcami po wiszących na wieszakach sukienkach, cichutko zasunęła drzwi, jakby nie chciała obudzić drzemiących po tygodniach gniecenia się w pudłach ubrań, po czym potoczyła wzrokiem po kolejnych metrach kwadratowych mieszkania, odkrywanych przez konsekwentnie znikające kartony. W kuchni wciąż stały trzy pudła, każde ozdobione wykaligrafowanym starannie napisem "kitchenware". Anieśka przyglądała się im skubiąc podbródek. Dwa dni później wnosiłem na górę dwie szafki kuchenne... A dnia trzeciego trasą bardzo dobrze znaną gnałem na wiedeńskie lotnisko, by kolejny raz zmienić status na fejsbuczku na słomiany wdowiec.

Przeszło mi nawet przez myśl, by zaszczepić w Austrii szlachetną irlandzką tradycję i zorganizować noc pokerową. Wprawdzie grono znajomych w Krainie Kangurów mamy wciąż wąskie, ale gdyby przymknąć oko na pewne niedoskonałości charakteru piątkę do pokera powinno się udać skrzyknąć.

Ostatecznie pomysłu zaniechałem i miast trwonić owoce ciężkiej harówki na hazard, skręciłem kolejną szafę, zamontowałem szafki w kuchni, zainstalowałem kosze pod zlewem na takiej śmiesznej jezdnej konstrukcji, wymieniłem prowadnice w komodzie i ... zapisałem się na siłownię. A, że człowiek nie samą pracą żyje, na zakończenie weekendu nalałem sobie kieliszek czerwonego wina, odpaliłem świąteczne piosenki i zabrałem za rozpakowywanie pudeł "kitchenware". 

Gdy chwyciłem w ręce prostopadłościenny pakunek owinięty szarym papierem, wiedziałem, że to Ona. 12-letnia irlandzka whiskey Red Breast, którą sam sobie wręczyłem w charakterze wyrazów uznania, gdy dostałem pracę w Austrii. Miałem dorzucić jeszcze kartkę z gratulacjami, ale w kieszeni ino sześć dych i kupon promocyjny do Tesco miałem, także nie styknęło...

Z przenosinami nad Dunaj to nie było bynajmniej tak, że ktoś w Firmie któregoś dnia zapytał "hej, kto chce jechać na trzy lata do Austrii?", a ja najszybciej podniosłem rękę. No Sir! Przeszedłem trzy etapowy proces rekrutacyjny, poprzedzający przeciągające się w nieskończoność wyglądanie białego dymu nad Wiedniem.

Wracając do domu po ostatniej rozmowie kwalifikacyjnej zawadziłem o Tesco, by dla uspokojenia przespacerować się alejką z alkoholem. Nie pierwszy raz kroczyłem pomiędzy butelkami przednich trunków w lokalnym geszefcie, lecz pękata butelka 12-letniej whisky opatrzona wizerunkiem rudzika rzuciła mi się w oczy po raz pierwszy.  

Rudzik - w lokalnym narzeczu red breast - to niewielka ptaszyna wielkości wróbla, wyróżniająca się rudą krawatką i wzbudzającą ogromna sympatię śmiałością. Przysiąść na rowerowej kierownicy w salonie? Proszę bardzo. Wysprzątać samochód z rozsypanych pod siedzeniem orzeszków? Nie ma sprawy. Generalnie wykrzywia twarz w uśmiechu tak w naturze, jak na etykietce szlachetnego odświeżającego napoju.  

Tego dnia Red Breasta ze sobą do domu nie wziąłem, acz uroczyście ślubowałem po niego wrócić, gdyby z Austrii nadeszły dobre wieści.

Minął tydzień, może ciut więcej - teraz nie pomnę. Korzystając z dnia wolnego śmignęliśmy na nieodległy rowerowy tor zjazdowy skryty w górach Ballyhoura. Po pokonaniu kilometrów krętych leśnych ścieżek, zgnojeni potwornie, z błotem na zębach i wodą w butach, staliśmy przed niewielką budką z rowerowymi niezbędnościami i - zachowując przepisowy dystans - gawędziliśmy z sympatycznym koleżką z obsługi. WTEM... samotny rudzik podszedł do lądowania i przysiadł na ziemi po środku stworzonego przez nas kółeczka. Przeskanował nas uważnie pod katem elementów wyposażenia nadających się do spożycia, po czym wyraźnie rozczarowany kontynuował poszukiwania wewnątrz sklepiku. Naturalnie tam również nie odnalazł niczego, czym bez ryzyka konieczności interwencji chirurgicznej można zapełnić ptasi żołądek, wiec splunął nam z pogardą pod nogi i odfrunął tak szybko, jak się pojawił.

Nie jestem szczególnie przesądny, acz pojawienie się rudzika, wziąłem za dobry omen. I słusznie, bowiem dwie godziny później, gdyśmy już dotarli do domu, wylali wodę z butów i zmyli błoto z zębów, do drzwi zapukał Kaminsky. W jednej ręce dzierżył kwiaty, w drugiej szampana... Przepchnąłem go w przejściu i kłusem pomknąłem do Tesco...

... a w dalszej konsekwencji na poddasze w Cesarstwie Austriackim. Obiecywano mi awans służbowy oraz społeczny, tymczasem nic tylko wnoszę meble po schodach. Kolejną szafę, półkę do łazienki, krzesełko uzupełniające zgrabny komplet z antycznym biureczkiem, dwie komody do jadalni i lampę do salonu w stylu industrialnym. Jeszcze ino dywan i misję meblowania pustego jeszcze pół roku temu mieszkania uznamy za zakończoną.

Tymczasem drżę już na myśl o znoszeniu tego towaru na dół za dwa lata, gdy Austrię przyjdzie opuścić...

niedziela, 4 lipca 2021

Rozpacz

Trochę tu pantomimę od pewnego czasu uprawiamy, powód jednak ku temu ważki i podstawy w moim mniemaniu całkowicie zrozumiałe. Mianowicie postanowiłem poddać się histerii, a następnie pogrążyć w czarnej rozpaczy.

Do rzeczy. Po tygodniach nocowania po tanich motelach i leśnych parkingach, odebrałem wreszcie upragnione klucze do własnego mieszkania. Apartament jest jasny i przestronny, trzy kroki nad Dunaj, dwa nad jezioro. Okolica otoczona jest lesistymi pagórkami, doskonale skomunikowana z centrum miasta, a przy tym do złudzenie przypomina warszawski Żoliborz. Zdałoby się mission accomplished, ale ... no właśnie. 

Debiutanckiego poranka zbudziłem się spocony jak samotny nazista na zjeździe LGBT. Rekordowo zimny maj bez wyraźnego ostrzeżenia przeszedł w upalny czerwiec. Wciągnąłem do płuc pustynne powietrze i chwiejnym krokiem pomaszerowałem do łazienki. Spojrzałem w napuchnięte od gorąca odbicie w lustrze. Wyglądałem jakbym się stanowczo za dobrze poprzedniego wieczora bawił. A w drodze do domu wyłapał jeszcze w mazak. 

Bez większych nadziei na zadowalający efekt opłukałem facjatę zimną wodą i ruszyłem do kuchni z myślą o śniadaniu. Koniecznie na zimno.

Otworzyłem lodówkę a zimny powiew natychmiast wypaczył moje napuchnięte oblicze w coś co mogłyby uchodzić za uśmiech, gdyby nie wyglądało jak fałda na brzuchu. Uśmiech zniknął jednak niemal tak szybko, jak się pojawił. Zastrzygłem uszami i wychyliłem głowę znad drzwi lodówki. Zza okna dobiegał trudny do zidentyfikowania dźwięk. Coś jakby szum morza, acz tą opcję rozsądnie natychmiast wykluczyłem. Wszak Austrii do morza najbliżej było setki lat temu, gdy wraz z kolegami podstępnie najechali Rzeczpospolitą. A i wówczas z laczka i z ręcznikiem pod pachą dyrdaliby na plażę kilka dni, cóż więc dopiero mówić o dobiegającym znad Bałtyku szumie fal.

Podszedłem do okna. Ulicą nieopodal sunęły w regularnych odstępach samochody. Nie bardzo dużo, nie bardzo głośno, wewnątrz mieszkania mimo wszystko jednak słyszalnie. Na szybko zlustrowałem framugi - zdać by się mogło, że skryty za porządnymi, plastikowymi veluxami, gwizdać sobie powinienem na hałasy, choćby pod domem przemaszerowała górniczo-hutnicza orkiestra dęta. I zrobiła nam paparara. 

Wzruszyłem ramionami i wróciłem do szczerzenia się do chłodnego wnętrza lodówki, tłumacząc sobie, że po siedmiu latach na wsi, ucho z pewnością wyczulone było na dźwięki miasta, a głucha akustyka pustego mieszkania - wszak graty wciąż w Irlandii - tylko efekt potęgowała.

Poddać się rzeczonej na wstępie histerii, a następnie pogrążyć we wspomnianej rozpaczy postanowiłem dopiero dnia następnego. 

Z wyrka zerwałem się nim jeszcze poranne słońce aktywowało w mieszkaniu termo obieg. Okazja była ku temu słuszna, bowiem za moment rozpocząć miałem pierwszy w tym sezonie hołmofis. Z absolutnie niczym nieuzasadnioną ekscytacją ruszyłem w kierunku kuchni, gdzie na wyspie przygotowałem poprzedniego wieczora centrum zarządzania światem. W drzwiach stanąłem jak wryty. A może to fala dźwiękowa osadziła mnie w miejscu. Niedzielny szum morza w poniedziałek przepoczwarzył się w gniew oceanu wracającego do domu po wywiadówce.

Czas naglił, więc odpaliłem laptopa i uruchomiłem MS Teams raz po raz rzucając nerwowe spojrzenie w kierunku okna. Włłłuuuummm! ... pod domem przetoczył się autobus ... nrrraaaauuu! ... motocykl ... wwrroooouuuummm! ... ciężarówka ze sprzętem ciężkim. I tak w kółko jak potwory wykluwające się ze skrzyżowania z sygnalizacją świetlną nieopodal. A w pakiecie rozszerzonym jeszcze roboty drogowe.

Po ośmiu godzinach ulicznej symfonii oczy miałem zaczerwienione, lewa powieka drgała mi niekontrolowanie, a palce zwijały się jak w skutek porażenia prądem elektrycznym. Trzasnąłem klapą laptopa i wydarłem z mieszkania. Buty zakładałem zbiegając po schodach. Kłusem przeciąłem ulice i wpadłem w las po drugiej stronie szosy. Nie zważając na gałęzie chłoszczące mnie po twarzy brnąłem w głąb kniei, póki jazgot za mną nie ucichł. Dopiero wówczas poczułem, że wracają mi zmysły, a mózg przestaje pulsować. Dotarłem do szerokiego leśnego traktu i usiadłem na ławce. 

- O w dziuplę! - szepnąłem do siebie ze zgrozą. A może nawet użyłem słowa bardziej dosadnego.

Kolejne dwa tygodnie spędziłem na negocjowaniu warunków rozwiązania umowy z agencją, wstrzymania transportu z firmą przeprowadzkową i ustalaniu szczegółów rozwodu z Anieśką. I oczywiście na poddawaniu się histerii i pogrążaniu w rozpaczy.

W mieszkaniu przebywałem tak mało, jak to było możliwe. Wychodziłem wcześnie, wracałem późno i niechętnie. Starałem się zagłuszyć hałas muzyką, wieszałem kołdrę w oknie, przeczytałem pierdyliard artykułów na temat wyciszenia mieszkania. 

W któryś poniedziałek wstałem niechętnie z łóżka, wziąłem szybki prysznic i jak na ścięcie poczłapałem do kuchni. W pomieszczeniu panowała względna cisza. Postukałem o blat kuchennej wyspy, by sprawdzić, czy aby nie straciłem słuchu. Głuche echo odparło, że nie.

Podszedłem do okna. Roboty drogowe dobiegły końca. Zwożenie sprzętu na pobliską budowę najwyraźniej też, bowiem z ulicy zniknęły ciężarówki.

Tydzień później kupiłem dębowe biurko i krzesło na kółkach. Centrum zarządzania światem przeniosłem do pokoju na przeciwległym końcu mieszkania. I nagle zrobiło się wcale klawo. Mieszkanie odzyskało ten awangardowy urok, którym skłoniło mnie do podpisania umowy wynajmu. Pracuję w spokoju, w ciepłe wieczory popijam czeskie piwo na ratanowym fotelu na balkonie,  bo do Pepików niewiele dalej niż do Lidla. Za kilka dni przyjeżdżają graty, a tydzień później Ona, cała na biało, przed nią baranek, nad nią motylek. A w oczach furia, jeśli tylko zdało mnie się, że zgiełk zelżał, a w rzeczywistości ucho dostroiło się do ulicznego jazgotu. Wówczas w trybie natychmiastowym wrócimy na leśny parking...

Tymczasem w hucie Mały Smok oświadczył, że musze nauczyć się oddzielać życie prywatne od pracy, widać bowiem było w ciągu ostatnich tygodni, że byłem nieszczęśliwy.

Nie wiem, czy on zna kung-fu, ale jeszcze jeden taki kretyński komentarz i ani chybi się przekonamy...

niedziela, 23 maja 2021

Countryside

Półtora przeszło miesiąca przemierzałem Linz wzdłuż a także wszerz w poszukiwaniu kwatery, gdzie będziemy mogli się wraz z Anieśką starzeć przez kolejne trzy lata. Źródłem niejakiej frustracji się to powoli stawało, zdać by się bowiem mogło, że wśród górką setki ogłoszeń wynajmu mieszkania, jedno czy dwa powinno do nas do tej pory przemówić. Kamienice stolicy Górnej Austrii uparcie nabrały jednak wody w usta.

Trzy ledwie mieszkania do tej pory obejrzałem, każde było świadectwem wyjątkowych zdolności fotografa, który wykonał zdjęcia do ogłoszenia. W jednym przypadku ewidentnie nie obyło się bez rewolucyjnej ingerencji Photoshopa, a i kreatywności autora anonsu nie można było nie docenić.

- A ten ogródek, o którym wspomina ogłoszenie?

- Jest, przed domem, ogólnodostępny.

I ty, on mi trawnik przed budynkiem pokazuje. Zapytałem mojej agentki, czy mogłaby coś panu ode mnie przetłumaczyć. Kiwnęła głową, a gdy skończyłem mówić, zalała się rumieńcem.

- A mogę powiedzieć "tam gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę"? - spytała.

- Wolałbym bardziej bezpośrednie tłumaczenie.

- To muszę odmówić.

Skwitowałem to wzruszeniem ramion.

Tymczasem w hucie uznali, że sześć tygodni w zupełności styknąć powinno na znalezienie kwadratu i pogonili mnie z mojego mieszkania socjalnego. W oczekiwaniu więc na powrót do miasta - na który wciąż nie tracę nadziei - przeniosłem się na wieś. Wynająłem na krótko mieszkanie w domu pod lasem. Z patio widzę ośnieżone szczyty, ze snu budzi mnie beczenie owiec, poza tym cisza i spokój. Nikt mi po suficie nie łazi. Znaczy pewnie łazi, ale LOTTO mnie to, bo nie słyszę. 

Wieczorem w dniu poprzedzającym przeprowadzkę zapakowałem większość maneli do auta. Niesłychane, że do Austrii przyleciałem z walizką, bagażem kabinowym i torbą z laptopem na ramieniu, a ledwie sześć tygodni później z trudem spakowałem cały dobytek do kufra kombi.

Rankiem dorzuciłem ostatnie drobiazgi i pomknąłem do pracy, a po fajrancie na wieś. Migusiem rozpakowałem bagaże, zlustrowałem pobieżnie cztery kąty - co ze względu na rozmiary mieszkania nie było zajęciem specjalnie czasochłonnym - i wyszedłem na skąpane w słońcu niewielkie patio. To będzie wcale fajny hołmofis, pomyślałem, acz nie wziąłem pod uwagę, że Austria zdaniem ekspertów właśnie doświadcza najbardziej parszywego maja od 35 lat. Odkąd przeniosłem się na wieś deszcz z krótkimi tylko przerwami bębni ponuro o meble ogrodowe. No nie tak to w broszurce wyglądało. Na chwilę obecną ode mnie jedna gwiazdka, bowiem o tej porze w krainie sznycli roi się od wszelkiej maści dni świątecznych, gdy nie trzeba rankiem wstawać do pracy. Na wyciągnięcie ręki malownicze Attersee otoczone skalistymi szczytami, tymczasem szarlatani od prognozy pogody trąbią nieustannie o warunkach atmosferycznych nieprzyjaznych wszelkim formom aktywności na świeżym powietrzu. 

Ale też nie tak, że im czasem nie warto powiedzieć sprawdzam:

niedziela, 9 maja 2021

Ein bißchen

Od wczesnych lat pacholęcych rodzice z niezachwianą wiarą oraz pełnym wsparciem podchodzili do moich kolejnych pomysłów na siebie. Ślady tego wsparcia wciąż można odnaleźć w moim dawnym pokoju na warszawskim Ursynowie. Na górnej półce szafy kurzy się gitara, na dolnej parcieją rolki. W piwnicy leżą łyżwy, które miałem na nogach słownie raz. Gdzieś musi być też rakieta do tenisa i paletka do ping ponga, która może się w tej grupie pochwalić największym przebiegiem.

Mogłem też liczyć na nieprzerwaną dostawę "piłek do nogi", któreśmy z Grubym regularnie i bez litości zmieniali w szmaciane kulki na asfaltowym boisku pod blokiem. Według planów zagospodarowania przestrzennego był to w zasadzie parking osiedlowy, aleśmy bandą małolatów przekształcili go w obiekt sportowy przy pomocy dwóch ławek i kostki kredy.

Także rodzice bez słowa skargi wcielali się w rolę sponsorów i dostawcy sprzętu. Matula naszyła mi numer na koszulkę, Ojciec Dyrektor kupił "korki" w sklepie sportowym - wiadomo, na asfaltowym boisku rzecz absolutnie niezbędna. Na wypadek gdybym jednak wbrew oczekiwaniom nie został gwiazdą piłkarską światowego formatu, postanowili zadbać również o moją edukację i zapisali mnie na lekcje niemieckiego po godzinach szkolnych.

Ja nie muszę mówić jaką tragedią oraz końcem świata był powrót do szkoły po lekcjach celem germanizacji. W ramach protestu miałem się nawet niczego nie nauczyć, ale niezupełnie się to udało, bo jednak mózg chłonny w tym wieku i choćby się zaprzeć rękoma i nogami, coś w głowie zostanie.

W szkole średniej miałem już inne podejście. Jeszcze przed egzaminami do ogólniaka moja kariera piłkarska została gwałtownie przerwana przez brak talentu, wybrałem wiec szkołę o rozszerzonym profilu nauczania języka niemieckiego, by z nowo odkrytym zapałem poświęcić się szprechaniu.

Poszło bardzo OK. Podczas nieczęstych wypadów na terytorium Rzeszy, udawało mi się porozumieć z ludnością tubylczą przy niewielkim udziale rąk. Z czasem jednak mój kontakt z narzeczem zachodnich sąsiadów malał, a jak powszechnie wiadomo nieużywane organy zanikają. W tym kontekście coraz bardziej niepokoi mnie przedłużająca się rozłąka z Anieśką...

Z trzyletnim pobytem w Austrii wiążę więc w miarę uzasadnioną chyba nadzieję na odkurzenia umiejętności szprechania i szusowania. 

Z nartami rozsądnie wydaje się poczekać do zimy, lekcje niemieckiego natomiast rozpocząłem już teraz, a życie codzienne wymusza niejako praktykę.

W miniony weekend, jak co tydzień ruszyłem na przedsionek Alp, celem podbicia partii górskich, z których wycofał się już śnieg. Po dwóch godzinach podejścia stanąłem na wierzchołku o pół kilometra tylko wyższym od Carrantuohill, potoczyłem wzrokiem po ośnieżonych szczytach na widnokręgu, głęboko wciągnąłem w płuca górskie powietrze, a poetycką tą scenę przerwała wyżyłowana pani w wieku emerytalnym, siedząca nieopodal.

- Entschuldigung, ich spreche Deutsch nur ein bißchen - odparłem.

Ta formułka zwykle kończyła rozmową, bądź zmieniała wersję językową na angielską. Nie tym jednak razem. Pani pokiwała głową ze zrozumieniem, ale wiary mym słowom najwyraźniej nie dała. Przystanęła obok, zapatrzyła się w tym samym co ja kierunku i przepuściła na mnie na mnie napór niemiecczyzny jak armatka woda. A im dłużej mówiła, tym bardziej je czułem się zmuszony odpowiedzieć.

Oprócz wsparcia dla moich pasji rodzice wpoili mi za młodu również podstawowe zasady dobrego wychowania, także pod presją ... zacząłem mówić po niemiecku.

- Tędy możesz pójść na Hochsalm - ciągnęła Staruszka - ale trasa jest nieoznakowana. A tam w tle widać Schwalbenmauer, Roßchopf i Kasberg.

- Kasberg? Ruszyłem na Kasberg dwa tygodnie temu, ale musiałem zawrócić, bo było za dużo...

... tu zabrałko mi słowa...

- ...śniegu - podpowiedziała i nie odwracając wzroku od widnokręgu, gestem zachęciła bym mówił dalej.

Więc mówiłem. Mówiłem, jakby moje życie od tego zależało. Mówiłem o pstrągach srebrzących się w górskich potokach, mówiłem o słońcu kryjącym się za ośnieżonymi szczytami, o przebiśniegach wyzierających spod warstwy topniejącego puchu, o kwitnących pąkach, o zieleniących się liściach, o szumiących drzewach, o szczęściu i o tęsknocie, o radości i o zgryzocie. Mówiłem jak nakręcony, jakby ktoś mi baterię duracell wetknął. Chyba zapomniałem o oddechu. 

Mówiłbym tak, aż bym nie padł z wycieńczenia, ale Staruszka zatrzymała mnie gestem dłoni. Uśmiechnęła się usatysfakcjonowana, rzuciła ciepło "ciao", odwróciła w kierunku biegnącej na dół ścieżki i po kilku krokach rozpłynęła się w powietrzu.

A może mi się tylko zdało... 

piątek, 30 kwietnia 2021

MI-6

W austriackim oddziale naszej Huty od 8 do 16 zajmuję się pisaniem przyszłości. W zasadzie na razie tylko pomagam, ale z wielkim zaangażowaniem oraz gorliwością. Ze względu na futurystyczny charakter efektów naszej pracy, każde zapisane zdanie, każde wypowiedziane słowo, każda myśl objęte są klauzula bezwzględnej poufności. Nawet jak pytam o lokalizacje wyjść przeciwpożarowych, ludzie stają się dziwnie nierozmowni. Czemu trudno się dziwić, bowiem dla kogoś kto nadto dziobem kłapie, firma przewidziała konsekwencje w wysokości półrocznych apanaży. To również wyjaśnia popłoch oraz nabieranie wody w usta, gdy na rozmowie kwalifikacyjnej pytałem na czym właściwie polega praca, o którą się staram. Połowa rocznej pensji to suma znaczna, z którą mało kto skłonny jest się rozstać, nie dostając nic w zamian, także czasem lepiej powiedzieć jedno słowo za mało, niż za dużo. Acz w efekcie w samolot do Austrii wsiadałem nie wiedząc w zasadzie czym będę się tam między kolejnymi akcjami górskimi zajmował... 

By więc nie stanąć któregoś dnia przed koniecznością zakopywania dziury budżetowej w finansach osobistych, postanowiłem na blogasku zatrzasnąć i zabić dechami temat "W hucie". Lepiej dmuchać na zimne, a Bóg mi świadkiem, że ja sobie czasem lubię ozorem pomielić.

Nim jednak przystąpię do operacji na otwartym kodzie źródłowym pozwól Wielki Manitou cyberprzestrzeni na ostatnie słowo o Firmie, ostatni raz po przełożonym się przejechać i na pracę poutyskiwać. Choć na wszelki wypadek tą byłą.

Kaminsky lubił się wyrażać o mnie i Witoldzie "my children". Podążając ścieżką tej analogii, bez ryzyka narażenia się na śmieszność stwierdzić można, że pochodzę z rodziny patologicznej, gdzie nękanie psychiczne było na porządku dziennym. Na swoją pracę jako taką nigdy nie narzekałem, choć w czterdziestoosobowej ekipie, którą sterowałem, musiał znaleźć się statystycznie model, którego chciałoby się wywabić poza zasięg kamer, by wyciągnąć mu język przed doopę i przybić gwoździami do palety. Służyłem jednak z masą fantastycznych ludzi, którzy takie egzemplarze rekompensowali z nawiązką. Kaminskyego jednak legion anielski przy wsparciu króliczków Playboya by nie zrekompensował. Skazany wyrokiem sądowym pedofil otrzymuje dożywotni zakaz pracy z dziećmi i na tej samej zasadzie mojego niedawnego przełożonego należałoby objąć dożywotnim zakazem pracy z ludźmi. Nie wiem, niech siedzi w polu i pilnuje, by marchewki prosto rosły. Albo alpaki dogląda. Od naczelnych jednak wara.

Na trzy dni przed moim odejściem Kaminsky zapadł się pod ziemię. Rzecz absolutnie bez precedensu. Ostatniego dnia opróżniłem szafkę, broń i odznakę zostawiłem na jego biurku. Po powrocie do domu wysłałem mu wiadomość. Dyplomatyczną, stonowaną i profesjonalną. Nie odpowiedział.

Być może obawiał się, że mu wyżygam na biurko wszystkie żale, które się przez siedem lat nazbierały. Ha, nie powiem, żebym na ten temat raz czy dwa przed pójściem spać nie fantazjował. Tak mi banie zrył - ponętna kobieta zasypia u mego boku, a moje myśli wędrują ku wysokiemu brunetowi z brzuszkiem. 

Ludowe przysłowie głosi "Szanuj szefa swego, możesz mieć gorszego". Nie będę ukrywał, blady zdjął mnie strach na tą myśl, bo sam bies musiałby się chyba na górę pofatygować. Stąd gdy przybyłem do Naas na trzymiesięczny obóz przygotowawczy, odpaliłem laptopa i z duszą na ramieniu oczekiwałem, kto pojawi się po drugiej stronie MS Teams. Poprzeczka wisi naprawdę nisko, pomyślałem, gdy na ekranie zamigotał szpakowaty jegomość, nie spapraj tego. 

O Wielki Manitou Normalności, gdzieś ty był przez minione siedem lat? Nie mogłeś tego faceta postawić na mojej drodze wcześniej? Ileż siwych włosów, by mi to oszczędziło, ile zmarszczek, tików nerwowych i rozczarowań w sypialni. Prawdziwy artysta musi być świadom właściwości materiału, z którym pracuje. Może go wyginać i obrabiać wedle swego wyobrażenia, ale gdy przyłoży zbyt dużą siłę, to strzelił piorun w rabarbar. Kaminsky próbował zrobić bombki świąteczne przy pomocy kafara. Tymczasem jedyne, co mogę mieć za złe Szpakowskyemu, to że nagle zarządził, bym do Naas już nie jeździł, a ostatni miesiąc pracował wyłącznie z domu, co mi szereg planów towarzyskich pokrzyżowało, acz dało więcej czasu na pakowanie dobytku, także urazę chowam trochę na siłę i ciut z obowiązku.

W MI-6 rozkazy przyjmuję od tajnego agenta o kryptonimie Mały Smok. Na dzień dobry wyłożył mi swoją filozofię życiową, która w Polsce funkcjonuje jako anegdota o profesorze akademickim, który wkładając do pustego słoika najpierw kamienie, potem żwir, a na koniec piasek, tłumaczył studentom, że w życiu trzeba mieć właściwe priorytety. W anegdocie po wykładzie jeden ze studentów wlał do słoika puszkę piwa, dowodząc, że nieważne jak zapełnione jest twoje życie, zawsze znajdzie się miejsce na zimnego bursztyna. Miałem nawet w ten sposób filozofię Małego Smoka podsumować, ostatecznie jednak uznałem, że może chociaż pierwszego dnia powstrzymam się od dowcipkowania.

Mały Smok ewidentnie - w odróżnieniu od Kaminskyego - nie przeczytał tuzina konfliktujących ze sobą poradników na temat zarządzania ludźmi

(Poniedziałek: "Ludzie nie pracują dla swojej firmy, pracują dla swojego menedżera" 😎

Wtorek: "Nie obchodzi mnie, co myślą o mnie moi podwładni, obchodzi mnie, co myśli o mnie moja córka" 😨).

Urodził się pod znakiem koziorożca, ma raczkującą córkę, jest zapalonym przeciwnikiem micromanagement, a w wolnym czasie ćwiczy tabatę i eksperymentuje w kuchni. 

Z winy Szpakowskyego poprzeczka wisi wyżej, ale chyba damy radę...

niedziela, 11 kwietnia 2021

Die sieben heiligen Bergen von Linz

Z domu wyjechałem o czwartej nad ranem. Dwie godziny później zaokrętowałem na na dublińskim lotnisku, zgodnie z perwersyjnym wymogiem linii KLM pozwoliłem sobie wsadzić do nosa patyczek do uszu w wersji Extra Long, ucałowałem czule Anieśkę i poturlałem bagaże w kierunku hali odpraw. 

Godzinę późnej epidemolog drogą mailową potwierdził, że przyjrzał się uważnie patyczkowi, co mi go z nosa wyjęli i śladów wirusa nie dostrzegł, w związku z czym mogę bezpiecznie wkroczyć na pokład samolotu do Amsterdamu. 

W holenderskiej stolicy przesiadłem się w Kurużnik do Wiednia, a stamtąd wypożyczonym samochodem pognałem do Linz. Do wynajętego apartamentu dotarłem o ósmej wieczorem. Zameldowałem się Anieśce, po czym przystąpiłem do oględzin lokalu. Skrzywiłem się na widok bladoróżowej mikro-kuchni, z nieco większym zadowoleniem przyjąłem obszerną sypialnię, powiodłem wzrokiem po zawieszonych na ścianach półkach i grzbietach ustawionych na nich książek - wszystkich co do jednej po niemiecku, acz słowo "góry" znam w dwunastu językach. Chwyciłem w dłonie pozycje o tytule "Siedem świętych gór Linz", klapnąłem na wyrko i przystąpiłem do kartkowania. 

Wiedzieć jeszcze tego podówczas nie mogłem, bo - prawda - ciemno, ale jeśli książce wierzyć, Linz otoczone jest lesistymi pagórkami, z których siedem ma mistyczne właściwości. O ile dobrze to sobie przetłumaczyłem. Równie dobrze mogło chodzić o plagę Bielinka Kapustnika. Przy najbliższej okazji postanowiłem to sprawdzić, bowiem możliwość zanurzenia się w zieleni w zasięgu strzału z łuku, to z pewnością pozycja w rubryczce plusów, jeśli chodzi o rozważania na temat osiedlenie się w Linz na stałe.

Jak postanowiłem, tak zrobiłem i w wielkanocną sobotę spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy w mały plecak, przeprawiłem się przez Dunaj i zanurzyłem się w las. 

Ciut zlekceważyłem tą trasę. Już po kilku minutach stromego podejścia zatęskniłem za kijkami trekkingowymi, a głośnym sapaniem począłem płoszyć leśną faunę. Szczęśliwie trasa szybko nabrała przyjaźniejszego nachylenia i ani się obejrzałem, stanąłem na wierzchołku zalesionego wzniesienia, gdzie ze zgrozą uświadomiłem sobie, że właśnie zdobyłem mój pierwszy austriacki szczyt. W tym rozdziale w każdym razie. Dziesięć lat temu koniec końców wróciliśmy w glorii zdobywców z Grossglocknera, jednak z całym szacunkiem dla Pipieterkogl (567 m n.p.m.) ... niesmak pozostał.

Ledwie więc wróciłem do domu, otworzyłem laptopa w poszukiwaniu bardziej efektownego szczytu, by przeczyścić paletę.

Już kolejnego ranka mknąłem do Grunau im Almtal z zamiarem zdobycia Kasberg - zarówno nazwa jak i wysokość (1747 m n.p.m.) zdały mi się bardziej do okazji przystające. Nauczony doświadczeniem znów zapomniałem kijków, wyrwałem jednak z leśnego poszycia dwa badyle i nie zważając na -10 do wizerunku piąłem się pod górę, a serce rosło mi z każdym krokiem. Nie sposób odmówić pokrytym wrzosem irlandzkim wzniesieniom romantyzmu. Nie sposób nie docenić ustronności dzikiego krajobrazu. Po Górach Galtee wędrować można godzinami i nie napotkać żywego ducha. Co Alpy jednak, to Alpy, a te niskie pachną Tatrami i poważną obietnicą, bowiem na widnokręgu majaczą ośnieżone szczyty z prawdziwego zdarzenia.

Jeszcze poprzedniego dnia zaplanowałem trasę w aplikacji Komoot, zupełnie jednak zbytecznie, bowiem z samego Grunau szlak jest doskonale oznakowany. 

Po raz pierwszy myśl o odwrocie zakiełkowała mi głowie, gdy ubity trakt zniknął w głębokim do pół łydki śniegu, ale ostateczną decyzję podjąłem, jak mnie mało z siodła nie wysadził zbłąkany narciarz. Nawet połowy drogi nie przeszedłem, acz z opuszczonego schroniska wypatrzyłem dwa szczyty, z których śnieg już się wycofał, także do domu wracałem może na tarczy, ale z solidnym planem na kolejny weekend.

I z tym planem w głowie ruszyłem wczorajszego poranka to Scharnstein. Na miejscu łamanym niemieckim przepytałem parę seniorów na okoliczność jakiego parkingu, a podążywszy za ich wskazówkami fartownie zaparkowałem auto pod samym drogowskazem na Hochsalm 1405 m n.p.m.

Droga na szczyt ponownie prowadziła doskonale oznakowanym szlakiem. Trasy górskie w Austrii są zdaje się elegancko uporządkowane i ponumerowane, zakup papierowej mapy (dzieci neostrady powiedziałyby analogowej) wydaje się pod kątem planowania wyprawy rozsądną inwestycją. Podobnego manewru próbowałem w Irlandii, ale ścieżki na wyspie lubią pojawiać się równie niespodziewanie, co znikać i prowadzić donikąd. Mapa służyła więc głównie ustaleniu z grubsza z jakiego szczytu właśnie zeszliśmy.

Aplikacja Komoot określiła trasę, którą obrałem, poziomem expert. Dobrze, że rodzina z dwójką sięgających pasa latorośli i niskopodłogowym psem, których mijałem w drodze powrotnej tego nie wiedziała, mogłoby im to odebrać całą przyjemność. Trasa nie przedstawia technicznych trudności, ale wymaga umiarkowanej kondycji. Jeśli ktoś łapię zadyszkę wchodząc na półpiętro, to ja bym raczej poczekał na dole, aż puby otworzą.

Według znaku w Scharnstein droga na szczyt zająć ma 2h45min i tyle też mi z jednym postojem zajęła, acz po pierwszej godzinie brnąłem w błocie, a po drugiej w śniegu, także dwa kroki do przodu i jeden do tyłu robiłem w sensie absolutnie nie przysłowiowym. Za to w drodze powrotnej na tej samej zasadzie robiłem osiem kroków, choć chciałem tylko jeden, także zusammen do kupy wyszło na moje.

A z Kasbergiem rozliczę się za kilka tygodni. Bez śnieżnej czapy i podstępnych narciarzy kozaczyć nie będzie.

niedziela, 4 kwietnia 2021

Guinness i Schnitzel

Dzień dobry się z Państwem, choć w kontekście czytaczy tego opiniotwórczego bloga liczba mnoga może być pewnym nadużyciem. Sprawy mają się tak, że Irlandzka Telenowela przez nadchodzące trzy lata nadawać będzie z Górnej Austrii.

Gdyby mi ktoś jeszcze w zeszłym roku zaproponował, że przybijać mnie będzie na noc za uszy do ściany, ale w zamian nie będę już nigdy musiał pracować z miłościwie mi do niedawna panującym Kaminskym, przynajmniej przedyskutowałbym to z małżonką.

Gdy więc padła propozycja bym z podobnym skutkiem przeniósł się do spiętrzonego górami kraju, gdzie deszcz pada rzadko i zwykle pionowo, gdzie pory roku następują po sobie w z góry wiadomej, uporządkowanej kolejności, gdzie pomidor smakuje jak pomidor, gdzie witamina D występuje w przyrodzie, a nie w tabletkach... przedyskutowałem to z małżonką.

Anieśka pomysłowi przyklasnęła, jednocześnie zaznaczając, że ona to tak na hop siup w samolot do Europy wsiąść nie może, bo - prawda - sprawy do załatwienia, voucher do SPA i tym podobne, spakowałem więc kilka par majtek, trzy koszule z kołnierzykiem, tęsknym spojrzeniem obrzuciłem xPudełko i do Austrii ruszyłem sam. Z zamysłem, że Anieśka dołączy, jak wykorzysta darmowe minuty. Trochę jak w Szklanej Pułapce. Tylko w tym zestawieniu to Anieśka jest Johnem McClanem, a ja ... no nieważne. 

Firma tymczasem najęła sztab ludzi, którzy ogarnąć mieli każdy aspekt relokacji: przelot, transfer z lotniska, przeprowadzkę, mieszkanie, konto w banku i takie tam. Z mieszkaniem ciut spaprali sprawę, bowiem lokum szukać zaczęli, gdy nadawałem bagaż na lotnisku i - niespodzianka - nie zdążyli znaleźć. W efekcie wylądowałem w tymczasowym apartamencie w Linz, urazy jednak nie chowam, bo chyba na dobre nam to tylko wyszło. Wymyśliliśmy sobie bowiem wstępnie takie malownicze, otoczone górami miasteczko nad brzegiem jeziora. Już pierwszego dnia po pracy udałem się na oględziny. Miasteczko w istocie okazało się malownicze. W sam raz by wpaść na weekend. Może nawet długi weekend. Pod wieloma względami jednak nie takie, by osiedlić się na stałe, także dobrze się stało, że nie udało się tam klepnąć kwadratu zawczasu. Chyba, że komuś zbywa dwa i pół tysia na piękny domek w bogatej dzielnicy, z drewnianym tarasem i nasturcjami w skrzynce. Mnie na przykład nie zbywa, ale to zupełnie nie szkodzi. Przechadzałem się bowiem przez minionych kilka dni w bezpośredniej okolicy mojego tymczasowego lokum i skłonny jestem uznać, że jest bardzo nieźle. Łezkę wzruszenia musiałem ukradkiem zetrzeć, gdy zasiadłem na brzegu Dunaju z butelką Eggbergera w ręku, tak mi Warszawą poczciwą zapachniało.

Linz wydaje się przyjazne rowerzystom, zielone, otoczone porośniętymi lasami wzgórzami. Irlandzki pub już namierzyłem, polską gospodę również, także jeśli tylko przemówi do nas rozsądna oferta na rynku mieszkaniowym, po siedmiu latach życia na wsi wracamy do miasta. Odchamić się. Kto wie, jak nas kiedyś deszcz na mieście złapie, może nawet wejdziemy do jakiegoś muzeum...

Podsumowując, zadania przed nami obecnie dwa. Znaleźć przyjemne cztery kąty, co niekoniecznie będzie sprawą prostą, bowiem Austriacy nie w ciemię są bici. Mieszkają ładnie, a wynajmują brzydko. W znakomitej większości dostępne na rynku mieszkania są nieumeblowane, a co lepsi fantaści oczekują, by na wstępie odkupić od nich pełne wyposażenie kuchni, zapłacić czynsz za trzy miesiące z góry, wpłacić kaucję w podobnej wysokości i pokryć prowizję brokera. Czyli de facto 10k ojro za same klucze.

Zadanie drugie jednak to już przyjemny ból głowy, acz decyzja ważka, której lekce sobie ważyć nie podobna. Od jakiego szczytu rozpocznę podbój austriackich Alp? I na tym polu działać trzeba wartko,  czasu bowiem ino do jutra... 

piątek, 12 lutego 2021

Mike and the Mechanic

Beton zwykł mawiać, że w kręgu rodziny i znajomych dobrze mieć mechanika, lekarza i fryzjera. Hmm... chyba już kiedyś od tych słów zaczynałem posta. Nieważne, dwa razy bym nie powtarzał, gdyby to nie była prawda.

Z tej wzmianki o fryzjerze to się nawet swego czasu naśmiewałem. Wszak pani Betonowa zarabia na życie przycinając czupryny, cóż innego mógł chłopina powiedzieć. Trzeba było covidów, lockdownów i dostępu do podziemnego centrum usługowego, by na pewne sprawy spojrzeć z innej, prawda, perspektywy.

Lekarzy mamy w bezpośrednim otoczeniu trzech - dwóch rehabilitantów i jednego specjalistę od przepukliny. Zważywszy na nasz styl życia i historię kontuzji, jesteśmy ustawieni.

Na pozycji mechanika mieliśmy do niedawna manko, co o tyle było problematyczne, że Princessa wkroczyła już w wiek, w którym określenie Królowa Matka wydaję się jednak bardziej przystające, a każda zima może być jej ostatnią.

Przez chwilę obawialiśmy się wręcz, że to będzie ta zima.

Tego ranka wyjrzeliśmy przez okno na ośnieżone góry odcinające się bielą od błękitnego horyzontu i uznaliśmy, że zbyt rzadka to kombinacja, by lekutko nie nagiąć pięciokilometrowej restrykcji. Spakowaliśmy więc Princessę (z tą Królową Matką muszę się jeszcze oswoić) i poturlaliśmy się w kierunku rogatek wioski. Minąwszy punkt sylwestrowego czekpointa zjechaliśmy z głównej drogi na ubity trakt pnący się idealnie w linii prostej pomiędzy gospodarstwami rolnymi, a następnie w prawo na apokaliptycznie popękaną asfaltową dróżkę ciągnącą się środkiem gęstego lasu. Zignorowaliśmy stanowisko piknikowe z parkingiem na kilkanaście samochodów i pomknęliśmy w dół wzniesienia, wijącą się jak węgorz trasą. W pierwszy wiraż wszedłem jak Kubica, na drugim coś paskudnie zgrzytnęło w przednim kole. Trzeci pokonaliśmy już tylko siłą rozpędu, a dalej to sobie mogłem deptać pedał gazu jak pompkę do materaca - 158 koni rżało, ale ani drgnęło.

Metaforycznie znaleźliśmy się w ciemnej dupie, a faktycznie w środku lasu, może dziesięć kilometrów od domu, na wąskiej drodze, gdzie dwa auta niepodobna się minąć. Zrobiliśmy więc to, co każdy zrobiłby na naszym miejscu: zepchnęliśmy samochód do zatoczki, która szczęśliwie znajdowała się kilkanaście metrów dalej i uznaliśmy, że martwić będziemy się później, a póki co wyciągnęliśmy z bagażnika plecaki i dalej ruszyliśmy pieszo. 

Jeszcze nim wyszliśmy z zasięgu telefonii komórkowej Anieśka wysłała krótkie S.O.S. do Jadzi, która w przeszłości tworzyła komórkę społeczną ze zdolnym ponoć mechanikiem i już bez dalszej zwłoki dreptaliśmy w kierunku ośnieżonych szczytów.

Jadzia lico ma krasne i serce złote. Nie dość, że ogarnęła nam mechanika i lawetę - choć dopiero nazajutrz, bo to dzień kościelny był - to jeszcze zgarnęła dwójkę strudzonych wędrowców z lasu i odstawiła do dużego pokoju. 

Mechanik faktycznie zdolny się okazał, bowiem już trzy dni później zadzwonił, że auto jest gotowe do odbioru. W sam czas, bowiem o świcie asfalt skrzył się podejrzanie. Ja się oprócz Anieśki nie lękam niemal niczego, gdy mi jednak w drodze do pracy koło rowerowe raz i drugi niesfornie uciekło z obranej trajektorii, to mi serducho zabiło jednak ciut mocniej.

Na sprawnym aucie zależało mi z jednego jeszcze powodu. Kolejnego tygodnia obowiązki służbowe gnały mnie na dwa dni do Naas, a choć przeszło 150 km na rowerze w jedną stronę z całą pewnością nie jest niewykonalne, to kółka walizki podręcznej do takich dystansów nie zostały raczej stworzone.

Dzięki Mechanikowi do Naas dotarłem bez przeszkód, dalej jednak nie było tak różowo, ledwiem bowiem wyjechał z huty, a deska rozdzielcza zapłonęła kontrolką płynu chłodniczego. Lekce to sobie zważyłem, w pełnoletnim aucie wszak płyny uzupełniać trzeba kapkę częściej niż zwykle, po chwili świrować jednak zaczęła również wskazówka temperatury silnika. 

Zjechałem na pobocze, uniosłem maskę i fachową metodą "ćwierć obrotu, odskok" wziąłem się za odkręcanie nakrętki zbiornika na płyn chłodniczy. W każdej chwili oczekiwałem spektakularnego habemus papam, ale nic z tych rzeczy. Nakrętka ustąpiła z nieśmiałym syknięciem, ale bez fajerwerków. Wsadziłem paluchy do zbiornika - płyn był ledwie ciepły. Zrobiłem więc to, co każdy zrobiłby na moim miejscu: doturlałem się jakoś do hotelu i uznałem, że martwić będę się później, a póki co udałem się do Dzióbka i Urbasia na Bushmillsa (dealer's choice) i wspominanie starych czasów.

Liczyłem, że zimną nocą silnik na tyle ostygnie, że do pracy jakoś się dotoczę, rankiem jednak odpaliłem auto, a wskazówka bezczelnie już na otwarcie sugerowała temperaturę powyżej normy. Do huty dotarłem nim silnik rozgrzał się do wartości uruchamiających automatyczną procedurę katapultacyjną, gdybym miał jednak sto metrów dalej, mogłoby się nie udać.

Na przerwie zadzwoniłem do Mechanika i wyłuszczyłem problem.

- Termostat - zawyrokował

Ciut sposępniałem. W Seacie swego czasu miałem podobny problem. Wymontowałem wówczas termostat zupełnie i przez kilka dni jeździłem na zimnym silniku. Z dwojga złego lepiej tak. Coś mi jednak mówiło, że w dalece bardziej zaawansowanym Audi, taka akrobacja nie będzie możliwa.

- Aaa - przypomniałem sobie nagle - taka ciekawostka. Po dwunastu godzinach na parkingu wskazówka wciąż pokazywała temperaturę silnika rzędu stu stopni. Co Ty na to?

- Ja na to, że nie ma takiej opcji. Czujnik diabli wzięli. Odkręć ogrzewanie na maxa, otwórz tylne okno i póki z nawiewu lecieć będzie gorące powietrze, możesz jechać.

Tak zrobiłem. Ja oprócz Anieśki nie lękam się niemal niczego, ale na autostradę wjeżdżałem z duszą na ramieniu. Po kilkuset metrach wskazówka bezgłośnie stuknęła o koniec skali. Chwila prawdy...

Gdy kilka kilometrów później spod maski nie wydobywały się spodziewane kłęby pary, wrzuciłem kierunek, zjechałem na szybszy pas i rozbujałem Princessę do podróżnych 130 km/h.

Po pół godzinie się rozluźniłem, a po 45 minutach uznałem, że fajosko byłoby zatankować teraz do pełna i zamknąć wszystkie cztery zegary na pulpicie. 

Ktoś za pan brat ze statystyką mógłby nieopatrznie pomyśleć, że na tym limit pecha się wyczerpał. Co to, to jednak nie to. Nowy czujnik jeszcze nie przyszedł, a ja kolejny raz wybierałem numer do Mechanika. Wszystko przez to żeśmy się nierozważnie kolejny raz wypuścili w weekend do lassa na spaca. Zacne 13to kilometrowe kółko machnęliśmy i ciut nas przewiało, więc myśl o herbacie z rumem kiełkowała mi już w głowie, gdyśmy się pakowali do auta. 

Ledwie jednak wyjechaliśmy z leśnego parkingu, a zjechać musiałem do pit stopu. Wysiadłem z samochodu, po czym zakomunikowałem Anieśce, że złapaliśmy gumę.

- Umiesz zmienić koło? - spytała.

Zabolało, nie powiem. Nic się jednak nie odezwałem. Znalazłem na poboczu dwa kamienie i wetknąłem je pod koła. Otworzyłem bagażnik, wyciągnąłem zapasówkę i uważniej przyjrzałem się feldze z przebitą oponą. Następnie włożyłem koło zapasowe z powrotem do bagażnika, zatrzasnąłem klapę, kamienie odłożyłem tam gdzie je znalazłem, wsiadłem do auta i wróciłem na drogę 

Gdy rok temu zmieniałem opony, okazało się, ze gdzieś zawieruszyła się nakładka na klucz, pozwalająca odkręcić śruby zabezpieczające felgi przed kradzieżą. Ja bym tak sfatygowanych felg wprawdzie nie wziął choćby za darmo, ale różni zboczeńcy po ziemi chodzą. W każdym razie chłopaki w warsztacie rozklepali śruby zabezpieczające w przednich kołach, ale tylnych nie ruszyli.

Wydziubałem numer do Mechanika.

- Jesteś jeszcze na warsztacie?

- Jestem, ale zaraz zamykamy.

- To nie ruszaj się nigdzie, będę za 5 minut...

Zwolniłem do 20 km/h w odpowiedzi na hurgoczące koło.

- ... może za 15.


Kilka dni temu zabrałem Princessę na test narodowy

- She is not to bad - skwitował po badaniu mechanik, czule klepiąc auto po zadzie.

Ale kwitów nie podpisał...

poniedziałek, 18 stycznia 2021

Z drewnem do lasu

Niebieskie światła zamigotały przed nami, ledwie wychyliliśmy się zza łagodnego zakrętu. Miałem nadzieję, że unikając autostrady, unikniemy również niewygodnych pytań na czekpoincie, ten statek odpływał jednak właśnie pod pełnym ożaglowaniem.

- Kędy droga? - zapytał zaskakująco przyjaźnie przemoknięty gardzista.

- Do lasu - odparłem zgodnie z prawdą.

- Do lasu!? - gołowąs ewidentnie słyszał podobną wymówkę tego dnia po raz pierwszy.

Pokiwałem głową starając się przy tym wyglądać na tyle poważnie, na ile groteskowe okoliczności pozwalały. Wokół zapadała szarówka, siąpił deszcz, do końca starego roku pozostało osiem godzin. Po cichu liczyłem, że gardzista nas zawróci i Sylwestra spędzimy jak bogowie przykazali - przy trzaskającym wesoło kominku, z kosteczkami lodu pobrzękującymi w złocistym drinku. Może załączymy na dużym ekranie festiwalowe filmy Mountains on Stage.

Z całej naszej czwórki tylko ja podchodziłem do pomysłu powitania Nowego Roku pod namiotami w lesie bez rumieńców na twarzy. By nie wyjść na sztywniaka, zachowywałem wątpliwości dla siebie, oczami wyobraźni widziałem jednak Anieśkę kategorycznie odmawiającą opuszczenia ciepłego śpiwora, Kowala zwracającego pieczoną kiełbasę z okowitką gdzieś na skraju obozowiska, Lisicę w przemoczonych butach i siebie samego dorzucającego kolejne mokre polano do ognia w nierównej walce z nieustającym deszczem.

Tymczasem gardzista spojrzał z niedowierzaniem na zalegające na tylnym siedzeniu plecaki, potem na  nasze sylwestrowe kreacje z polartecu, softshellu i wełny merino. W przypływie detektywistycznego natchnienia kazał Anieśce zademonstrować stopy, a ujrzawszy ciężkie buty trekkingowe, miast spodziewanych błyszczących brokatem szpilek, uznał najwyraźniej, że do głupszych rzeczy ludzi kwarantanna skłoniła i ruchem ręki nakazał nam jechać dalej.

Lisów spotkaliśmy na leśnym parkingu. Kowal okazał się proaktywnie podejść do problemu suchego drzewa i szczerzył się do nas dzierżąc dwie torby po brzegi wypełnione szczapami drewna.

Przejąłem jedną z toreb i ruszyliśmy z drewnem do lasu. Buty na przemian ślizgały mi się w miękkim błocie, to grzęzły w mokrym mchu. Z każdą kroplą deszczu niesiona siata stawała się coraz cięższa. Kowal tymczasem perorował z niesłabnącym mimo kilometrów entuzjazmem.

- Mówię Ci Majkelu, jaką miejscówkę wynaleźliśmy z Lisicą. Poczekaj, aż zobaczysz. Piękna polana, w pobliżu strumyk. Od dawna myśleliśmy, by się tam namiotem rozbić.

Uczepiłem się tej myśli, bowiem latem Kowal tak piękne miejsce pod baobabem nam znalazł, że palce lizać i uznanie oraz niezachwianą wiarę mum winien aż po grób. Nie potrafiłem więc skryć rozczarowania, gdy po godzinie marszu droga skończyła się ścianą lasu, a Kowal grzmotnął torbą z drewnem o grunt i tryumfalnie oświadczył, że to tu.

- Tu, znaczy gdzie? - spytałem rozglądając się wkoło.

- No tu, gdzie stoisz - odparł mój serdeczny przyjaciel wesoło, najwyraźniej w zapadającej ciemności nie dostrzegając rządzy mordu kiełkującej w moich oczach.

- Kowalu, tu stoi dziesięć centymetrów wody - dla wzmocnienia przekazu z mokrym mlaśnięciem podniosłem buta.

- No lepiej nie będzie - uznał zupełnie w moim przekonaniu bez sensu.

- Po środku strumienia byłoby lepiej - bąknąłem pod nosem i wielce obrażony zszedłem ze ścieżki w strzeliste iglaste drzewa nad brzegiem potoku. 

Wysypany igłami grunt okazał się zaskakująco suchy, a choć miejsca między pniami drzew nie było mnogo, zdawało się, że dwa namioty przy odrobinie inwencji zdołamy zmieścić. 

- A tu? - zawołałem.

Kowal zszedł ze skarpy, potupał fachowo nogami o grunt, butem rozgarnął igły, opukał okoliczne drzewa i w końcu skinął przyzwalająco głową. 

Godzinę później dwa namioty stały rozpięte między sosnami, deszcz ustał, ognisko zapłonęło wesoło, a szkarłatna wiśniówka popłynęła do aluminiowych kubków. Kowal znosił mokre gałęzie, by wyschły w pobliżu ognia, Lisica kroiła kiełbasę, Anieśka usilnie nakłaniała wszystkich, by zjedli po ząbku czosnku powołując się na jakąś noworoczną tradycję. Nagle pomysł, by spędzić Sylwestra w leśnej głuszy okazał się wcale klawy.

To nie był dobry rok, ale przynajmniej zakończyliśmy go w stylu względnie awanturniczym. W ciągu minionych dwunastu miesięcy udało nam się rzutem na taśmę dopisać do projektu Korona Europy czeską Śnieżkę oraz przejść Wicklow Way, acz za największy sukces poczytuję sobie to, że zdołaliśmy nie przybrać na wadze.

Nowego Roku z przytupem również nie powitaliśmy. Jaki gość, takie powitanie. Mielim rankiem piąć się na najwyższy szczyt pobliskiego górskiego pasma, lecz wciąż szumiąca w głowie wiśniówka, dwie butelki szampana i bliżej nieokreślony specyfik Kowala o kolorze i smaku płynu hamulcowego zmąciły nam myśli i wyprowadziły z powrotem na leśny parking. A następnie do domu na gorący rosół i skoki narciarskie.

Jak za starych, dobrych czasów...

piątek, 16 października 2020

Łysy

Pół roku ledwie minęło, odkąd śmy ostatni raz frunęli aeroplanem, w innej się to jednak zdawało epoce. Lotnisko w Shannon w niczym nie przypominało gwarnego portu lotniczego, który zwykliśmy regularnie odwiedzać. W kolejce do jedynego czynnego stanowiska nadawania tobołków może trzy osoby. Coś szepczą między sobą w swoim przekonaniu zapewne dyskretnie, mimo to słyszałbym każde słowo ze znacznej odległości, gdyby nie echo kółek samotnej walizki zwielokrotnione ścianami pustego gmachu lotniska. W oddali ktoś zakasłał. Rozmowy natychmiast cichną. Kółka walizki też. Wszyscy podrywają głowy jak pieski preriowe. Jak zombie w post apokaliptycznym filmie.  

Bagaż nadaliśmy szybciej, niż PAD złamał pierwszą obietnicę wyborczą. Sąsiad straszył, że na pokładzie samolotu próżno będzie liczyć na jakikolwiek poczęstunek, więc na wszelki wypadek nabyłem w sklepie dla niektórych wolnocłowym miniaturkę Ballentines'a i butelkę coli, po czym przenieśliśmy się pod bramkę.

Znakomita większość przyszłych pasażerów nosiła maseczki. Jedni na nosie, inni pod nosem, jeszcze inni na brodzie. Koniec końców wszędobylskie plakaty na lotnisku informowały o konieczności noszenia maseczek, nie precyzowały jednak na jakiej części ciała.

Wyjątkiem był łysy jegomość w czarnym fleku. Z tyłu głowy miał niewyraźny tatuaż, być może inspirowaną rosyjską wersją Wiedźmina koparkę. Na nogach przeraźliwie obcisłe spodnie modnie odsłaniające kostki i mocno kontrastujące z górną połową ciała. Ciut jakby znajdował się w trakcie stopniowej zmiany stylu postępującej od stóp w kierunku głowy. Za rok wydekoltowany sweterek wyprze zapewne flyersa, a koparka schowa się częściowo pod wycieniowaną pieczarką. A może małpia zawiść przeze mnie przemawia, bowiem dwie i pół dekady temu rodzice kategorycznie odmawiali mi zakupu fleka, argumentując swe nieprzejednane stanowisko tym, że połowicznie pomarańczowa kurtka wróży przyszłość przy robotach drogowych. 

Póki co jednak Łysy siedział na jednej z metalowych ławek w imponująco szerokim - zważywszy na obcisłość spodni - rozkroku i z wyzywającym uśmiechem, doskonale wyeksponowanym wobec braku maseczki, spoglądał na współpodróżnych.

- Siadaj, ściągnij maskę, zaciągnij się świeżym powietrzem - zachęcił przechadzającego się w pobliżu starszego pana.

- Zajmij się sobą człowieku, wiem co mam robić - odparł spokojnie zamaskowany emeryt.

Łysy tematu nie drążył. Podniósł się z ławki i ruszył w kierunku kolejki. Po chwili klepnął się w czoło i wrócił po siatkę z bezcłówki. Jednoczesne operowanie obiema rękoma ewidentnie przekroczyło jego chwilowe możliwości koordynacyjne i w efekcie mała walizka kabinowa grzmotnęła o posadzkę. Łysy  wybuchnął głośnym śmiechem, podniósł upuszczony bagaż, po czym chwiejnym krokiem ponownie podreptał w kierunku oczekujących na wejście do samolotu ludzi.

- Are you checking this in? - spytał przedstawiciel budżetowych linii lotniczych, wskazując kabinówkę.

- Co q rwa czeking? - odparł Łysy pytaniem na pytanie.

Reszta pasjonująco zapowiadającej się dyskusji nam umknęła, bowiem błysnąwszy odznaką ruszyliśmy wąskim korytarzem na pokład.

Łysy wsiadł do samolotu ostatni. Chwilę palił głupa odnośnie maseczki, po czym rozsiadł się w fotelu i wyciągnął zza pazuchy pokaźną, prostokątną butelkę z zielonego szkła, która zaraz zniknęła częściowo pod osłaniającą twarz woalką. 

Samolot odbijał od doku, a Łysy ignorował już trzecią prośbę obsługi, by nie spożywać własnego alkoholu i równie głośno, co wulgarnie nakłaniał pilota, by ten zmienił kurs na Malagę. Pilot najwyraźniej nie należał do tych, którzy tolerują uwagi z tylnego siedzenia odnośnie trasy, bowiem depnął po heblach i ponownie skierował samolot w kierunku budynku terminala. 

Łysy chyba powoli zaczynał ogarniać, co się dzieje, rzucał bowiem już nie tylko mięsem, ale także drobnym bagażem osobistym oraz dokumentami wydanymi przez wojewodę. Pod adresem jednego ze stewardów uprzejmy był użyć określenia yeah bunny rasista, drugiemu z intymnymi detalami opisywał przebieg niedawnego tete-a-tete z jego matką. 

W powietrzu zapachniało przemocą, bo Anieśka już wstawała ze swego miejsca, by złapać Łysego za ucho, ale wówczas na pokład wkroczył postawny oficer Ochrony Lotniska. Podłoga zatrzeszczała, a ogon samolotu uniósł się o pół cala.

- What seems to be the problem? - zagadnął uprzejmie Łysego. 

Łysy w moment przyswoił podstawy języka angielskiego.

- I don't know... - pisnął.

- To może wysiądziesz z samolotu i nam opowiesz?

Łysy pociągnął nosem i kiwnął głową.

Szkoda mi rosyjskiego Wiedźmina strasznie, bo przepadł mu urlop palce lizać. Lato dało taki pożegnalny koncert nad Wisłą, że jednoręki bandyta by zaklaskał. Konsekwentna lampa na niebie i 27 stopni w porywach. Oprócz błękitnego nieba, nic mi w życiu nie potrzeba. Przez dwa tygodnie przemierzałem Warszawę wyłącznie na rowerze, z niejaką konsternacją i niekłamaną radością odkrywając, że wszystkie ścieżki rowerowe prowadzą do Miami Wars na lewym brzegu Wisły.


Na wypadek gdyby Łysemu nie było jeszcze wystarczająco przykro, irlandzkie Mądre Głowy na jeden istotny tydzień wciągnęły Polskę na Zieloną Listę, wobec czego ten jeden istotny lot na trasie Modlin - Shannon nie podlegał obowiązkowi kwarantanny. A gdyby tego było mało, lato przeszło w niedzielę bez ostrzeżenia w smagającą zimnym wiatrem jesień, w efekcie strzegący wejścia na modlińskie lotnisko technicznie wysoce zaawansowany i niezwykle czuły termometr u każdego pasażera wykrywał wiarygodnie brzmiącą temperaturę ciała na poziomie 32 stopni.

Jakbym był Łysym, to bym się zaszył...

środa, 19 sierpnia 2020

Pająk

Mam wrażenie, że meteorolodzy poddali się w beznadziejnych próbach przewidzenia irlandzkiej pogody i miast po próżnicy studiować ruchy mas powietrza, zmiany ciśnienia atmosferycznego i wpływ prądów morskich, walą w ciemno: THIS   IS    IRELAND! BĘ    DZIE    PADAĆ! Na melodię z 300.

Zwykle taka taktyka miała dodającą wiarygodności sprawdzalność, ostatnimi czasy jednak pogodni szamani nietrafionymi wróżbami mocno nadwyrężyli swoją reputację. Jeszcze w bankholidejowy weekend daliśmy się nabrać, kilka dni temu jednak obietnicy burzy oraz całodobowych opadów powiedziałem "sprawdzam" i wraz z dwoma serdecznymi przyjaciółmi ruszyłem biwakować w górach. Obietnica miała na ręku żałosną parę przelotnych mżawek, także, prawda, in your face!

Przez to małe zwycięstwo stałem się chyba zbyt pewny siebie. W poniedziałkowy poranek zwlekłem się z łóżka przy akompaniamencie trzeszczących stawów. Nadstawiłem ucha, ale zza uchylonego okna nie dochodziły żadne dźwięki, które sugerowałyby atmosferyczne opady. Wbrew deklaracjom pogodologów, że padało, pada i będzie padać, zwinąłem więc spodnie w kancik w ciasny rulon, wrzuciłem je na dno plecaka, przycisnąłem kubkiem z kawą i pudełkiem z lunchem, a na tyłek wciągnąłem bawełniane szorty. W połączeniu z wyprasowaną koszulą wyglądały dość komicznie, więc naciągnąłem na garba cienką kurtkę wiatrochronną i zamiast odpalać 150-konny silnik, wskoczyłem na rower.

Dziesięć minut później zajechałem pod hutę śmiejąc się pod nosem z szamańskich gróźb, po fajrancie jednak do śmiechu już mi nie było. Deszczem siekło jak biczem. Ilekroć zdało mi się, że wystukiwany na brukowej kostce rytm zwalniał, następował dynamiczny refren, skutecznie wybijając mi z głowy pomysł pedałowania w ulewie. Asterix zaoferował wprawdzie, że mnie podwiezie, łatwiej byłoby jednak wcisnąć jego kompaktową corsę do sakiewki pod moim siodełkiem, niż mój rower do jego bagażnika, wydziubałem więc numer Anieśki.

Anieśka już tak ma, że gdzie nie pójdzie, rozświetla to miejsce swoją zajebistością. Nie inaczej było i tym razem. Ledwie zajechała na parking, w jednej chwili bombardowanie ustało, ptaszyny się rozśpiewały, a nawet słońce wyjrzało zza chmur zaciekawione. Przez chwilę rozważałem nawet, czy nie wskoczyć mimo wszystko na siodełko, nie po to jednak czekałem z ramą rowerową w jednym ręku i kołami w drugim, by teraz to wszystko na powrót montować. Wrzuciłem dwukółkę do bagażnika, wskoczyłem za fajerę, podrzuciłem Anieśkę do pracy, a sam ruszyłem do domu.

W tym miejscu pojawił się logistyczny problem, bowiem zamierzałem grzecznie udać się o 9 do łóżka, co wykluczało odebranie Anieśki z pracy godzinę później. Doszedłem niedawno do wniosku, że jeśli w moim wieku chce się biegać, skakać, latać, pływać, trzeba zapewnić organizmowi wystarczającą ilość snu - sześć godzin minimum. Do pracy nazajutrz musiałem wyjątkowo wstać o 4, a skoro statystyczny człowiek łącznie w nocy wybudzony jest przez ok. godzinę...

Z rowerem wciąż w bagażniku udałem się więc na siłownię, odbębniłem trening, złożyłem rower do kupy, oddałem Anieśce kluczyki i w deszczu, co do którego wyjątkowo meteorolodzy się nie pomylili, pomknąłem z górki do domu. Z zamkniętymi oczami, bezlitośnie siekło bowiem przy tej prędkości po twarzy.

Na kwaterze oporządziłem się w try miga. Szybki prysznic, lunch do pudełka, pudełko do lodówki, koszula na wieszak, wieszak na klamkę od drzwi i kilka minut po dziewiątej leżałem pod syntetyczną pierzyną z "Osiedlem RZNiW" w ręku. O 9:30 już pewnie spałem.

Wtem rozbłysk supernovej rozświetlił sypialnię.

-Eeej.... - jęknąłem z wyrzutem, uchylając jedno oko.

Anieśka stała w drzwiach z palcem wciąż na przełączniku światła.

- Pająąąk... - zawyła żałośnie.

- To weź kapcia.

- Nie mogęę, on jest wieelkii

Z niechęcią postawiłem stopy na podłodze. Bestia była faktycznie okazała. Gdyby jej założyć homonto, zaoralibyśmy wszystkie pola wokół wioski. Zwykle staram się pająków nie zabijać, dopuszczając się co najwyżej delikatnej, acz stanowczej ewikcji. Szklanka się do tego nadaje doskonale. Pająki to bowiem ofermy i nie potrafią wspinać się po gładkim szkle.

Ospale ruszyłem w kierunku kuchni.

- Jak ci ucieknie, to ja dziś nie zasnę - ostrzegła Anieśka.

Spojrzałem raz jeszcze na kosmatego potwora. Miał grube, brązowe nogi. Od pięty jednej, do palców piątej może nawet dziesięć centymetrów. No dobra, osiem. Siedział dwa metry nad podłogą, mimo to doskonale widziałem szczękoczułki w kształcie odwróconej litery T. Umościł się wysoko w rogu sypialni, w związku z czym ciężko byłoby go przykryć szklanką, zamiast tego chwyciłem więc za odkurzacz. Odpaliłem silnik, wycelowałem, wziąłem głęboki wdech i dźgnąłem na wydechu...

W rurze coś zagrzechotało, po czym stuknęło o zbiornik odkurzacza. Zapaliłem światło w ogródku i wyniosłem sprzęt na zewnątrz. Odkręciłem zbiornik, tarantula siedziała na dnie spoglądając na mnie z wyrzutem zza kłębka kurzu. Stuknąłem zachęcająco w plastikowe denko. Przysiągłbym, że pająk westchnął, po czym niechętnie podreptał po ściance zbiornika na mokrą trawę. Ostentacyjnie wypiął odwłok, jasno dając do zrozumienia, co myśli o tych nocnych manewrach i ruszył w kierunku ogrodowej szopki. Po chwili trzasnęły drewniane drzwi.

Wróciłem na górę. Anieśka patrzyła na mnie błyszczącymi oczami, jak dama do niedawna w opresji patrzy na superbohatera. Zerknęła na lśniący od potu kark, prześlizgnęła się na mięśnie prężące się pod prowokacyjną pasiastą piżamą zapinaną na guziki. Przygryzła wargę.

- Chcesz ... zagrać w chińczyka? - wyszeptała.

I szlag trafił moje sześć godzin snu.

wtorek, 11 sierpnia 2020

Goodbye old friend...

Byłeś mi naprawdę bliski, tym większe spustoszenie w mojej duszy spowodowała Twoja strata. To cena, którą niezmiennie płacę za moje bezwzględne przywiązanie graniczące z syndromem sztokholmskim - można mnie bić, a nazajutrz i tak wrócę jak pies merdający ogonem. Cóż dopiero, gdy  o mnie dbać, otoczyć czułą opieką i sprawić bym czuł się bezpiecznie.

Byliśmy razem na zboczu Mont Blanc, to była moja pierwsza Wielka Góra. Bez przewodnika, który pokazał palcem gdzie dreptać,  bez tragarza taszczącego cięższą połowę dobytku. Byliśmy zdani na siebie. Było w tym piękno wyzwania, z dominującą nutą satysfakcji, ale i szczyptą niepokoju, a nawet przypadkową grudką strachu, gdy w nieprzeniknionych ciemnościach porywisty wiatr przygwoździł nas do lodowatej grani.

Na szczycie stanąłem pijany niebezpieczną mieszanką euforii, dumy i końską dawką endorfin. Twardo jednak stąpałem po białej kopule, wiedziałem bowiem, że czekasz w dole, że za kilka godzin się zobaczymy. Rok wcześniej Cię z nami nie było, do domu wracaliśmy wówczas na tarczy. Przypadek...?

Nigdy nie zapomnę wspólnej nocy pod Dufourspitze, gdy ze strony lodowca spłynęły na nas kaskady deszczu wspartego topniejącym śniegiem. Czuwałeś nad nami, szeptałeś kojące słowa.

Zjechaliśmy razem pół świata. Nigdy nie zawiodłeś. Zawsze byłeś wartością dodaną.

Wicklow Way było naszą ostatnią wspólną wyprawą. Już wtedy wiedziałem, że żyjesz w pożyczonym czasie. Taśma uszczelniająca szwy zwisała Ci już smętnie, promienie słoneczne skruszyły ochronną warstwę silikonu, delikatne ściany zwiotczały i zapadły się jak policzki starca. Nie zasłużyłeś jednak, by tak odejść. Powinieneś tkwić w szafie jako weteran, w czarnej godzinie gotów powrócić do służby. Zamiast tego skończyłeś na dnie zielonego kosza na śmieci, bom jak ostatni żółtodziób zostawił Cię wilgotnego w pokrowcu, byś bez słowa skargi zapleśniał. A pleśń jest dla namiotu jak złośliwy rak z przerzutami. Rozlewa się po ścianach czarnym wzorem i cuchnie śmiercią po rozsznurowaniu pokrowca.

Próbowałem wszystkiego. Delikatnych środków naturalnych, agresywnej chemii. Było już jednak dla Ciebie za późno.

Pamiętaj o nas rozbity dumnie w zielonej dolinie Krainy Wiecznych Łowów. My z pewnością będziemy pamiętać o Tobie...